
Andora – w sercu Pirenejów
W sercu Pirenejów znajduje się kraj o niewielkim terytorium, ale o wielu skarbach natury. To Andora, miejsce, gdzie górski krajobraz łączy się z nowoczesnością.
Andora to niewielkie państwo wciśnięte pomiędzy Hiszpanię i Francję. Jego głównym walorem jest klimat i ukształtowanie geograficzne. Górska rzeźba terenu zapewnia ruch turystyczny przez cały rok. Latem można wędrować niezliczoną ilością górskich szlaków. Zima zapewnia znakomite warunki dla pasjonatów zimowych aktywności. Kraj o powierzchni mniejszej niż Warszawa ma chyba największą na świecie ilość turystycznych tras i punktów widokowych na kilometr kwadratowy. Terytorium w całości leży w obrębie górskiego pasma Pirenejów. W skrócie oznacza to, że rzeźba terenu to góry, góry i jeszcze raz góry. Średnia wysokość to 1996m n.p.m. Najwyższy szczyt – Pic Alt de la Coma Pedrosa ma 2946m n.p.m. To raj na ziemi dla amatorów całodniowych, górskich wyryp.
W sercu Pirenejów
Początki państwowości sięgają czasów Karola Wielkiego i wojen z muzułmanami. W zamian za waleczność tutejszych mieszkańców, król nadał tym terenom prawa miejskie. W ciągu następnych wieków Andora była obiektem konfliktów pomiędzy Francuzami a Hiszpanami, królami, hrabiami, możnowładcami i różnymi innymi maniakami mniejszej i większej władzy i wpływów. W XIX w. Francuzi przejęli Katalonę, a wraz z nią Andorę, która weszła w skład departamentu de Segre.
W latach 30-tych XX wieku rosyjski awanturnik Boris Skosyriev ogłosił siebie samego władcą Andory i ogłosił wojnę przeciw lokalnemu biskupowi. Jego kariera polityczna nie trwała zbyt długo. Po ośmiu dniach został aresztowany i wyrzucony z kraju. To nie jedyny wyczyn w jego burzliwej karierze. Na przestrzeni lat podawał się za potomka francuskich monarchów, członka holenderskiej dynastii czy brytyjskiego profesora literatury.
Od 1993 roku została uznana za niezależne księstwo, którego głową są prezydent Francji oraz biskup katalońskiej diecezji Urgel. Obydwoje mają prawo weta wobec międzynarodowych traktatów ustalanych przez 28 osobowy parlament. Podczas II wojny Andora, podobnie jak Szwajcaria, ogłosiła neutralność. To jednak sprawiło, że przez kilkadziesiąt lat pozostawała w pewnej izolacji. Do lat 80-tych był to kraj pastersko – rolniczy. W latach 90-tych miejsce miał boom gospodarczy, rozwinięto turystykę i handel, osiedliło się wielu przybyszy z Francji, Hiszpanii oraz innych hiszpańskojęzycznych rejonów, którzy przyjechali tu za pracą. Dziś jest to bogate państwo z zadbanymi miejscowościami, eleganckimi budynkami i rozwiniętą siecią dróg, po których jeżdżą dobre, niejednokrotnie unikatowe, samochody.
Dojazd z Hiszpanii
Do tego minipaństwa docieram autobusem. Trzy godziny jazdy z Barcelony pozwala dobrze przyjrzeć się katalońskim krajobrazom. Razem ze mną podróżuje niewiele osób. Wśród nich kibic Barcelony, który wraca po wczorajszym meczu swojego ukochanego klubu w Lidze Mistrzów. Doping musiał wyssać z niego wiele energii, bo całą drogę śpi. Kto wie, może śni o tym jak w rękach trzyma piłkarskie trofeum?
Krótko przed przekroczeniem granicy wyłączam internet. Choć Androa należy do Schengen i wjechać można na dowód osobisty, pozostaje jednak poza Unią Europejską i nie obejmuje jej korzystny roaming. Bez wyłączenia internetu, czekałyby mnie zatem srogie opłaty. Granice przekraczam bez czekania w kolejce. Nikt nawet nie przeprowadza jakiejkolwiek kontroli. Na granicy zauważam wiele samochodów na hiszpańskich tablicach. To prawdopodobnie amatorzy narciarstwa i osoby, które po prostu przyjeżdżają tu do pracy.
Andora La Vella
Po kilkunastu minutach wysiadam w stolicy na niezbyt dużym, ale nowoczesnym dworcu autobusowym. Andora La Vella to największe miasto w kraju, gdzie mieszka około 20 tys. osób. Położone w największej dolinie rejonu otoczone jest szeregiem wyniosłych szczytów. Architektura to miks nowoczesnych, przeszklonych budynków oraz tradycyjnej zabudowy. W mieście panuje spokojna atmosfera i miło przejść się ulicami bez żadnego konkretnego celu. Zaskakuje mnie jednak fakt, że jak na tak niedużą miejscowość, główne ulice są dość mocno zakorkowane. Ciekaw jestem jaka jest średnia liczba aut na 1 mieszkańca i myślę, ze ten współczynnik byłby dość wysoki. Po markach i modelach dochodzę do wniosku, że tubylcom dobrze się powodzi. W ciągu mojego pobytu dostrzegam i podziwiam wiele sportowych, zabytkowych i nieprzeciętnych egzemplarzy.

Nie przyjechałem tu jednak siedzieć w jednym punkcie. Po krótkim spacerze chcę wybrać się w inne miejsca i zaliczyć trochę górskich szlaków. Najlepszym sposobem na zwiedzanie Andory jest wynajęcie samochodu, którym sprawnie dojedziemy tam gdzie trzeba. Ponieważ jednak podróżuję sam, decyduję, że w moim przypadku bardziej opłacalna jest lokalna komunikacja, która jest tania i całkiem solidna. Wszystkie linie startują z okolic głównego dworca. Bilety kosztują kilka euro i kupimy je u kierowcy. Ważna uwaga, płatność tylko gotówką.

Komunikacja
Wsiadam do zwyczajnego, miejskiego autobusu, jaki zobaczyć można w setkach europejskich miast. Wolnym tempem poruszamy się do przodu. To zaskakujące jak zakorkowane może być takie spokojne i niewielkie miasto. Czy to andorska codzienność, czy efekt tego, że jeszcze trwa sezon narciarski? Jest wczesne popołudnie i po chwili wsiada spora grupa młodzieży, która kończy lekcje. Autobus od razu wypełnia się energią młodych ludzi. Rozmawiają i żartują między sobą więc robi się całkiem gwarno. Tylko niektórzy od razu pakują nos w telefon. To coraz rzadsza sytuacja w dzisiejszych czasach. Po chwili robi się jednak dość gorąco. Klima coś nie działa, przez szybę słońce coraz bardziej nagrzewa wnętrze, a ja siedzę akurat po tej słonecznej stronie.
Urwany szlak
Z ulga wysiadam w miejscowości Canillo. To małe, górskie miasteczko leżące przy jednej z głównych dróg w kraju. Takich dróg jest kilka i biegną w różne strony od stolicy. Spokojna atmosfera i architektura przypominają mi zdjęcia z alpejskich folderów turystycznych. Jest tu jakieś biuro turystyczne, kilka restauracji, pewnie jakiś hotel i domy mieszkalne z widokami na bajeczne góry otaczające dolinę. Dlaczego w ogóle tu wysiadłem? Otóż według internetowych map i przewodników, mogę dotrzeć stąd na Mirador Roc del Quer. To ponoć jeden z najbardziej efektownych punktów widokowych, z którego zobaczyć można spory kawał Andory. Na samym końcu punktu siedzi The Ponderer. Jest to rzeźba mężczyzny czujnym okiem obserwującego otaczające go góry i doliny. Widać ją na szycie górujących nad moją głową skał.
Nie pozostaje nic innego jak odpalić mapy offline w telefonie i ruszyć. Wygodna, asfaltowa droga ostro pnie się w górę. Po obu stronach pobudowano górskie chaty, które dają sporo cienia i chronią przed zaskakująco ostrym słońcem. W wielu miejscach drogę przecinają strugi wody, która płynie z topniejącego śniegu. Mimo górskiego terenu, zimowego krajobrazu i tego, ze jest końcówka marca, robi się tak ciepło, że zdejmuje kurtkę, długi rękaw i zakładam przeciwsłoneczne okulary. Teraz limit pakowności mojego plecaku jest wykorzystany niemal w 100 procentach. Jest to nieduży, ale bardzo pakowny, wojskowy bagaż, w którym mam cały dobytek zabrany na tygodniową podróż po Katalonii.
Po 20 minutach docieram do asfaltowej szosy. Upewniam się na elektronicznej mapie, czy zmierzam w dobrym kierunku. Wskazania są prawidłowe więc idę dalej. Tu jednak pojawiają się problemy. Po kilkudziesięciu metrach, według wskazań szlak schodzi z asfaltu kierując się w leśno, skalisty teren. Potwierdza to zauważony przeze mnie drogowskaz. Ten pokazuje jednak ogrodzony wodospad i drzewiasto-skalną ścianę, po której, ani do której nie wiedzie żadna droga. Krążę jeszcze po okolicy, bo być może przeoczyłem szlak. Mam jednak przekonanie, że trzymałem się wytycznych, a i orientacje w terenie mam dobrą. Być może informacje okazały się nieaktualne? Dopuszczam też możliwość, że popełniłem błąd w nawigacji. Po ocenie sytuacji i upewnieniu się, że zrobiłem wszystko co mogłem, by nie zgubić szlaku, godzę się z tym, że ten cel będę musiał odpuścić.


Val d’Incles
Wracam w dół do Canillo. Znów wsiadam w już mniej gorący i mniej zaludniony autobus. Jadę do miejsca, skąd rozpoczynam marsz doliną Vall d’Incles. Trasa ma cztery kilometry długości w jedną stronę. Jest idealna na długi, popołudniowy spacer. Pogoda jest jak milion dolarów, jednak ponieważ jest już późniejsza pora, trzeba wciągnąć nieco grubsze rzeczy i zimową czapkę. Mimo walorów, jest tu niewielu ludzi. Czasem mijają mnie inni wędrowcy, czasem jakiś samochód. W tym jeden na polskiej rejestracji.
Trasa jest dobrze odśnieżona, choć na zalodzonych fragmentach przyda się odrobina uwagi. Moje biegowo – wyprawowe buty Colombia Montrail dobrze jednak sobie radzą, nawet w lekkim śniegu. Błękitne niebo, osśnieżone szczyty i lasy to symfonia dla oczu (ale walnąłem porównanie, hehehe). Nawet nie wiem kiedy docieram do jej końca. Znajduje się tu schronisko i mały parking. Dalej można iść do jezior Siscaro, Cabana Sorda i Isla Juclar. Dalszy szlak jest jednak pokryty grubą, śnieżną warstwą, gdzie bez dobrych, górskich butów, czy nawet rakiet śnieżnych nie ma co się wybierać. Wyciągam się na nasłonecznionej ławce pod schroniskiem i w pewnym momencie zasypiam. Budze się 45 minut później, gdy zbliżające się do linii górskich grani słońce sugeruje, że czas wracać do hotelu.

Arnisal
Będąc w Andorze trochę ograniczają mnie czas oraz zimowe warunki geograficzno-pogodowe. Kolejny dzień muszę więc dobrze zaplanować, aby nie ugrząźć w zaspach śniegu na górskim szlaku oraz zdążyć na wieczorny autobus powrotny do Hiszpanii. Muszę też brać pod uwagę, że dziś jest 14 marca. Oznacza to, że właśnie wypada Dzień Konstytucji i komunikacja może kursować rzadziej. Miasto od rana jest opustoszałe, a sklepy pozamykane. Dobrze, że wczoraj zrobiłem zapasy jedzenia i picia. W drodze mijam orkiestrę, której muzyka odbija się echem od budynków i wysokich, granitowych skał. Zatrzymuje się na chwilę, jak i wielu innych ludzi przyciągniętych usłyszaną z oddali melodią.

Drugiego dnia pobytu wybieram się do miejscowości Arnisal. Tam chcę skorzystać z kolejki linowej która wjeżdża na punkt widokowy Mirador de Arnisal. Dzisiaj ruch jest niewielki i autobusem szybko docieram na miejsce. Z przystanku mam jeszcze około 1 kilometra marszu do wyciągu. Na miejscu niewielu ludzi. Poza mną tylko 2 osoby kupują bilet na kolejkę. Kosztuje kilkanaście euro. Uprawnia mnie on zarówno do jazdy w górę, jak i w dół. Wsiadam zatem do małego, metalowego wagonika i szybko zaczynam nabierać wysokości. Pode mną przesuwa się las iglasty, a wokół widzę coraz szerszą panoramę okolicy, która zaczyna sięgać kilkunastu, a może i kilkudziesięciu kilometrów w dal. Można by powiedzieć idylliczna przejażdżka, ale nie. Po kilku dniach pod rząd, podczas których nie brakowało wielogodzinnych marszów oraz po ukończonym kilka dni temu maratonie, mam dosyć obolałą dolną część pleców. Kolejka przejeżdżając przez słupki podtrzymujące linię, generuje dosyć solidne wstrząsy. No i podczas tych wstrząsów boli tak, że mam wrażenie, jakby dół kręgosłupa zaraz miał przekręcić się na lewą stronę albo obrócić o 360 stopni. Zatem chociaż widoki podczas jazdy są przednie, jakoś za bardzo nie żałuję, że trzeba już wysiadać.

Narciarze i fiesta latina
Dookoła mnóstwo bieli pośrodku której rzucony jest ośrodek narciarski. Mały, postawiony przez człowieka punkcik, który tylko przez chwilę i jakby przez przypadek znalazł się na pradawnej, wybudowanej przez naturę arenie. Chwile kręce się po obiekcie. Jedni narty zakładają, inni zdejmują. Jeszcze inni coś jedzą, bądź na jedzenie czekają. Ja na nartach zjeżdżać nie zamierzam, ani nawet nie potrafię, dlatego aby nie marnować czasu ruszam do punktów widokowych. Ten znajduje się bardzo blisko. Jest pokryty dość grubą warstwą śniegu, jednak widzę, ze nie jest to żaden problem dla sporej liczby osób, które korzystając z wolnego dnia urządziły sobie tutaj małą fiestę. Słychać latynoską muzykę, rozmowy i śmiechy. Bardzo lubię ten element kultury Południa polegający na spędzaniu wolnego czasu na powietrzu i oddawaniu się różnym sportowym aktywnością.

Brodząc w śniegu po kolana szukam miejsca, z którego mógłbym strzelić fajne zdjęcia. Po chwili podchodzi do mnie gość mniej więcej w moim wieku. Pyta skąd jestem i wymieniamy parę uprzejmości. Następnie Robert – bo tak ma na imię – przedstawia mnie swoim kolegom. To grupa chłopaków z Argentyny, którzy przyjechali do Andory na kilka miesięcy w celach zarobkowych. Robert i David są kierowcami autobusu, Bruno handluje perfumami. Rozmawiamy na wiele tematów. Sport, podróże, zwyczaje naszych krajów to tylko część z nich. Ponieważ reszta nie bardzo zna angielski, Robert pełni funkcję tłumacza. Chwilę później częstują mnie piccą własnej roboty przygotowanej w znajdującym się tutaj kamiennym piecu, a mojej ręce ląduje kubek z yerba mate.

Jakoś tak jest, że w fajnej atmosferze czas mija dużo szybciej. Muszę jednak wracać, aby złapać autobus do stolicy, skąd wieczorem mam kolejny autobus, którym wrócę do Hiszpanii. Z kolei już jutro o tej samej porze będę już w drodze do domu w Polsce. Chcąc jeszcze nacieszyć się dniem postanawiam, że w dół do przystanku nie udam się kolejką linową, ale zrobię sobie kilkukilometrowy spacer podczas którego podziwiam górski krajobraz.
Olimpijczycy
Autobusem jadę pół godziny. Mniej więcej w połowie drogi wsiada grupka młodych osób. Mają problem. Płatność jest tylko gotówką, której ci nie mają. Wołają zatem do środka autobusu czy ktoś może gotówkę posiada. Podróznicy powinni sobie nawzajem pomagać, użyczam zatem niewielką kwotę, żeby mogli kupić bilety. Wszyscy mają czerwone kurtki na których dostrzegam polskie flagi. Okazuje się, że to drużyna pływaków, którzy mają tutaj obóz przygotowawczy do olimpiady w Paryżu. Zawsze lubię rozmawiać ze sportowcami, bo chociaż ja sam jestem amatorem, czuję, że nadajemy na podobnych falach. Tematów zresztą nie brakuje, bo dziewczyna jednego z pływaków jest też muzykiem. Kadrowy fizjoterapeuta proponuje, zebym odwiedził ich wieczorem w hotelu, to spróbuje zaradzić coś na ból pleców. Niestety muszę już wyjeżdżac z Andory, ale podpowiada kilka sposobów jak ulżyć obolałym mięśniom.
Podsumowując, wizyta w Andorze to doświadczenie, które pozwoliło mi zobaczyć niesamowite krajobrazy, poznać ciekawe dzieje historyczne i spotkać ciekawych ludzi. Ten kraj to połączenie pięknej natury z nowoczesnością i bogactwem. Zdecydowanie nie żałuje dwudniowej wizyty w tym nietuzinkowym minipaństwie.
