Santa Cruz – miasto, które żyje po swojemu
Są takie miejsca na mapie świata, które żyją po swojemu. Jednym z nich jest znajdujące się na Teneryfie Santa Cruz.
Kiedy myślicie o Teneryfie, w wyobraźni zapewne pojawia się widok złotych plaż i upalnego słońca. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim znajduje się Santa Cruz – stolica wyspy, która tętni życiem, sztuką i kanaryjskim luzem. To miejsce, gdzie nowoczesność spotyka się z tradycją, a pozornie bezcelowe włóczęgi potrafią zamienić się w małą podróż przez historię i kulturę wyspy.
Santa Cruz de Tenerife to największe miasto tej jednej z wysp Archipelagu Kanarów. Licząca około 220 tysięcy mieszkańców miejscowość to pierwszy punkt w moim planie podróży. Miejscowość, która żyje własnym, południowym rytmem. Podobnym do tego z jakim spotkałem się choćby w Katalonii. Po godzinnej jeździe autobusem z lotniska, wysiadam na głównym dworcu miasta. Ma ono swój własny puls. Nieco inny od tego, który bije w europejskim, uporządkowanym przez różne normy świecie. Mimo tego, że oficjalnie nadal znajduje się na terytorium Unii Europejskiej.
Miasto, które tętni życiem
Jest wczesny wieczór. Słońce wisi nisko nad horyzontem, nadając światu ciepłe, pomarańczowo-złote zabarwienie. Miasto tętni życiem i chyba nikt nie myśli o powrocie do domu. Na ulicach gwar rozmów miesza się z latynoską muzyką. Starsi panowie siedzą na ławce i o czymś żywo rozmawiają. Jakieś dzieciaki biegają z lewa do prawa. Przede mną pewnym krokiem idą dwie elegancko ubrane dziewczyny. Po kilkunastu minutach odnajduję swój hotel i wchodzę do środka. Dalsze wędrowanie zostawiam na kolejny dzień. Jestem wytrzymały, ale 6 godzin lotu jest jednak nieco męczące.
Moje pierwsze wrażenie dotyczące miasta jest takie, że znalazłem się w portowym, tętniącym życiem i ciepłym miejscu. Jest wrzesień. O tej porze w Polsce zdarza się coraz więcej chłodnych i pochmurnych dni. Tutaj każdego dnia świeci słońce, termometr pokazuje wartości gdzieś między 20 a 30 stopni, od oceanu wieje przyjemna bryza. Tylko od czasu do czasu spadnie drobny, ciepły deszcz. Jednak pod tą wierzchnią, wypełnioną słońcem i kolorami warstwą kryje się niebagatelna i ciekawa historia.

Historia niekoniecznie świetlana
Nazwa miasta oznacza Święty Krzyż. Nie wzięła się ona znikąd. Był dzień 3 maja 1494 roku kiedy Alonso Fernandez de Lugo, hiszpański konkwistador, dotarł do wybrzeży Teneryfy. W miejscu swojego desantu miał postawić drewniany krzyż. Ten punkt na linii czasu uznaje się za początek osadnictwa i historii Santa Cruz. To jednak chyba nieco europocentryczne myślenie, bo wiele wcześniej byli tu już Guanczowie, czyli rdzenni mieszkańcy Teneryfy.
Pojawili się jakieś 2500-3000 lat p.n.e. Byli to Berberowie, którzy drogą morską przybyli na Wyspy Kanaryjskie z Afryki. A trochę do przepłynięcia było, ponieważ najkrótsza odległość pomiędzy Afryką, a wyspami to około 100 kilometrów. Mieszkali w jaskiniach znajdujących się w rejonach górskich lub niewielkich, okrągłych domach. Mieli swoją tradycję, wierzenia i kulturę. Być może tak byłoby do dzisiaj, gdyby nie przybycie Hiszpanów. Rdzenna kultura zniknęła w XV wieku i nie trzeba wielkiej inteligencji, aby ten fakt połączyć z dotarciem Europejczyków.

Guanczowie podzielili los południowoamerykańskich Indian. Wielu zginęło podczas zbrojnego oporu stawianego Hiszpanom. Wielu sprzedano jako niewolników. Niewielka część przyjęła katolicyzm (ciekawe na ile dobrowolnie) i z czasem ich pula genowa została wchłonięta przez przybyszów z kontynentu. To tak co do europocentrycznego myślenia. Warto mieć tego świadomość, kiedy na miejscu podziwiać będziemy hiszpańską architekturę, a wokół da się słyszeć latynoską mowę.
Czasy rozwoju
Santa Cruz początkowo było bliżej do skromnej przystani niż okazałego miasta. Mały port, krok po kroku, zaczął jednak zyskiwać na znaczeniu. W XVI i XVII wieku Santa Cruz zyskało na znaczeniu jako punkt przeładunkowy między Europą, Afryką i Ameryką. Był to punkt, gdzie statki zatrzymywały się dla uzupełnienia zapasów i w celach handlowo – biznesowych. Nie dziwi, że miasto stało się celem rzeszy piratów, przestępców i morskich awanturników krążących pomiędzy wyspami jak Jack Sparrow. Żeby bronić się przed takimi niekoniecznie miłymi odwiedzinami zaczęto budować forty. Pozostałości części z nich można zobaczyć do dziś.

Miasto rosło i rozwijało się powoli, acz konsekwentnie. W wieku XIX stało się na tyle istotne, że można było mówić, że jest to jeden z ważniejszych portów na Oceanie Atlantyckim. W kolejnych dekadach stało się istotnym centrum gospodarczym, administracyjnym, kulturowym, a przede wszystkim turystycznym. Port, rafineria czy przemysł nadal odgrywają dużą rolę, ale to turystyka jest główną gałęzią dochodu.
Gdy przechadzam się ulicami, po których leniwie toczy się życie, mam wrażenie, że tę wielowiekową historię mam na wyciągnięcie ręki. Mijam szereg zabytkowych budowli i kolorowych kamienic, których ciąg poprzetykany jest nowoczesnymi wieżowcami i apartamentowcami. Mam jednak wrażenie, że tradycja i nowoczesność nie gryzą się ze sobą, a w przyjemny dla oka sposób współgrają. Postęp i rozwój, ale na własnych zasadach. Jest to współistnienie sprzeczności, które jednak ze sobą współgrają. Spokojne, ale jednocześnie tętniące życiem miasto. Przywiązane do lokalnych tradycji, ale i otwarte na postęp.

Życie we własnym rytmie
To, co chyba najbardziej zapada mi w pamięci to taki hiszpańsko – kanaryjski luz. Życie płynie tu wolniej, spokojniej. Ludzie się uśmiechają, nikt się nie spieszy, choć zapewne i oni mają swoje problemy, przeżywają trudności, może ktoś w domu od dawna choruje, a ktoś inny z czymś sobie nie radzi. Nawet w godzinach szczytu panuje jakiś wewnętrzny spokój. Czasami wystarczy usiąść w cieniu drzewa na placu España, z którego można zobaczyć port, wieżowce i widniejące w oddali ostre szczyty pradawnych gór Anaga, by poczuć tę atmosferę.
Tej atmosfery otwartości doświadczam na Playa de las Teresitas gdzie grupa chłopaków i dziewczyn mniej więcej w moim wieku zaprasza mnie do wspólnej gry w siatkówkę plażową. Oni niezbyt pewnie mówią po angielsku, ja nie znam hiszpańskiego, ale to nie przeszkadza w tym, żeby fajnie i aktywnie spędzić kilkadziesiąt minut. Sama plaża to bardzo malownicze miejsce pokryte złotym piaskiem, który przywieziono tutaj z Sahary. Ten manewr to nic innego jak zagranie pod turystów oczekujących złocistych plaż, których na Teneryfie – ze względu na wulkaniczną rzeźbę – właściwie nie ma.

Santa Cruz de Tenerife do wspaniałe miejsce dla kogoś, kto poszukuje balansu pomiędzy naturą a miastem, aktywnością i odpoczynkiem, tradycją a nowoczesnością. To miasto, które nie jest ani typowym kurortem, ani typową nadmorską aglomeracją. To po prostu miejsce, w którym nie trzeba się spiesz yć. Wystarczy być otwartym na to, co przynosi każdy dzień.


