Zakurzone złoto – Olesko i Drohobycz

Mój pobyt we Lwowie i okolicach trwał niecały tydzień. To jednak wystarczyło, aby dostrzec bogactwo jakim dysponuje Ukraina i które jest dziś zaniedbywane i jakby zapomniane. Lata ucisku zrobiły swoje i to co mogło przyczynić się do rozwoju państwa, zostało przykurzone warstwą komunizmu, kolesiostwa, łapówkarstwa czy myślenia jedynie o własnym interesie.

Nie chcąc ograniczać swojego zwiedzania jedynie do miejskich krajobrazów, postanawiamy z moim kolegom Mateuszem dotrzeć do miejsc znajdujących się w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od miasta lwa. W pierwszej kolejności wybór pada na położone w odległości 50-60 kilometrów na północny wschód Olesko. Pozostaje ustalić w jaki sposób tam dotrzeć. Wybieramy marszrutkę, dlatego, że innych możliwości po prostu nie ma, a wynajmować samochodu nie chcemy. Jeśli miałbym wskazać na jedną z ikon Ukrainy czy innych państw na Wschodzie, to byłaby to właśnie marszrutka. Po upadku komunizmu, ludzie z byłych krajów ZSRR, masowo ruszyli na Zachód, a zwłaszcza do Niemiec, kupując tam wszelkie możliwe auta czy busiki nadające się do przewozu pasażerów. To, w jakim były stanie schodziło na dalszy plan. Zresztą busy sprowadzane są do dziś, pod warunkiem, że jest to Volkswagen lub Mercedes. Cel tego działania był prosty – stworzenie sieci komunikacyjnej, która pozwoliłaby sprawnie dotrzeć nawet do trudniej dostępnych miejsc. Muszę przyznać, że udało się to osiągnąć. Jednak choć naród ukraiński posiada wiele zalet, na pewno nie należy do nich dbałość o stan techniczny pojazdów oraz nawierzchni dróg. Niewątpliwą zaletą marszrutkowych busów jest ich śmiesznie mała cena oraz to, że dotrzemy nimi niemal wszędzie. Ich stan pozostawia jednak wiele do życzenia. Zazwyczaj są przestarzałe, zardzewiałe, śmierdzą, są brudne i duszne, a zawieszenia chyba nigdy w nich nie wymieniano. W jednej wydziałem nawet dziurę w drzwiach. Wydaje mi się, że w całości trzymają je siła optymizmu ich właścicieli oraz takie ilości drutów i taśm, których nie powstydziłby się MacGyver. Naprawdę trudno mi stwierdzić, co jest powodem takiego niedbalstwa. Z różnych opowieści słyszałem, że ich punktualność także kuleje. Nie trzymają się rozkładu, a jeśli ktoś z pasażerów tego potrzebuje, mogą zatrzymać się wszędzie. Nawet jeśli będzie to środek skrzyżowania. My jednak z takim swobodnym podejściem do kwestii czasu i lokalizacji przystanków się nie spotkaliśmy, aczkolwiek nie wiem jak wygląda to w innych częściach Ukrainy.

W pochmurny, aczkolwiek bezdeszczowy dzień, żółtą marszrutką marki Mercedes ruszamy zatem do Oleska. Autobusik lata świetności ma już dawno za sobą. To jednak nie przeszkadza kierowcy rozwinąć prędkości, jakiej nie powstydziłoby się Porsche 911. Dziarsko pokonujemy liczne koleiny tak jakby amortyzatory były żywcem przeszczepione z najlepszych rajdówek. Ostatecznie po upływie półtorej godziny, na podstawie danych z mapy na telefonie, wysiadamy w miejscu docelowym. Okazuje się ono zwyczajną wsią gdzieś na wschodzie Europy. Spośród wieluset podobnych wiosek wyróżnia je jednak jeden, aczkolwiek bardzo istotny fakt. Znajduje się tam zamek, w którym na świat przyszedł Jan III Sobieski. Podchodzimy na przystanku do dwóch panów i pytamy, którędy dojść na zamek. Częściowo po polsku, częściowo po ukraińsku, ale w zrozumiały sposób objaśniają trasę. Ruszamy zatem spokojnymi ulicami wsi istniejącej od XV wieku. Mijamy schludne, wiejskie zabudowania i pół godziny później jesteśmy na miejscu.

Tę imponującą budowlę usytuowaną na wyróżniającym się w okolicy wzgórzu otoczonym przez mokradła oraz zapuszczony ale urokliwy jednocześnie park, wybudowano w XIV wieku. Na przestrzeni lat wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, często był również niszczony podczas najazdów obcych wojsk. W roku 1682 król Sobieski powrócił, by osiąść na zamku, ale ten, jak i całą okolicę, zastał mocno zniszczone. Jego żona Maria postanowiła przeznaczyć niemałe środki na zmianę sytuacji i rzeczywiście, za czasów panowania słynnego króla miejscowość miała swój okres świetności. Gdy król umarł zamek dalej zaczął przechodzić z rąk do rąk, a jego stan wizualny ulegał stopniowej degradacji. Ostatecznie gwoździem do trumny był najazd Moskali w XX wieku, którzy całość totalnie splądrowali. Niestety w tym zdecydowanie niegodnym podziwu czynie pomogło wielu okolicznych mieszkańców, którzy zabytek architektury rozszabrowali. Powyrywano posadzki, zniszczono sufity i nawet mocarna brama wjazdowa nie zdołała zatrzymać dziczy. Przez wiele lat wszystko stało zdewastowane i dopiero w roku 1975, po odnowieniu, założono tam filię Lwowskiej Galerii Sztuki.

Pnącą się pod górę, brukowaną drogą przechodzimy przez bramę i dostajemy się na teren zamku. Z jednej strony budynek robi wrażenie. Z drugiej od razu rzucają się w oczy lata zaniedbań. Osypujące się dachówki i obdrapany tynk widoczne były na każdym kroku. Wchodzimy do środka i kupujemy bilety. Śmiesznie tanie jak na tak wyjątkowe miejsce. Zamek został wybudowany kilka wieków temu, ja jednak wyraźnie wyczuwam tu atmosferę czasów komunistycznych. Po wejściu zaczynam rozglądać się po najbliższych pomieszczeniach. Pilnuje ich młoda dziewczyna. Na jej twarzy nie widzę jednak uśmiechu i radości życia typowego dla jej wieku. Jej facjata jest kamienna i bije z niej niechęć do otoczenia i ludzi. Gdy tak wędruję sobie po zamku, dostrzegam jak na wzór sowieckich agentów śledzi każdy mój ruch jakby w obawie czy nie przyszedłem tu dokonać jakiegoś sabotażu bądź kradzieży tysiąclecia. Gdy pytam, gdzie jest kibelek, lodowatym tonem odpowiada mi, że takowego tutaj nie ma.

Przechodząc z pomieszczenia do pomieszczenia i z pietra na piętro podziwiamy piękne obrazy. Na mnie największe wrażenie robi obraz bitwy, którą Jan III Sobieski stoczył pod Wiedniem z Turkami. Obraz zajmuje całą ścianę. Jest tak duży, że nie udało się całkowicie go rozwinąć ze względu na zbyt niskie pomieszczenie, Jego twórca, Martin Altomonte, musiał włożyć ogrom pracy w jego przygotowanie. Tak czy inaczej, pomimo dużego nagromadzenia dzieł sztuki, całość nie prezentuje się zbyt elegancko.

Posługując się językiem dyplomatycznym, stwierdzam, że Wersalu tutaj nie uświadczymy, co najwyżej rozpadającą się wersalkę. Stan ścian sugeruje, że od założenia muzeum/galerii nie były malowane ani razu. Panele na podłodze przypominają salę gimnastyczną jakiejś zapuszczonej szkoły. Z sufitu zwisają jarzeniówki, które kojarzą mi się z zakładem karnym o niezbyt wysokim standardzie. Gdy przez drewniane i nieszczelne okna spoglądam na zewnątrz, pomiędzy wewnętrzną i zewnętrzną warstwą dostrzegam cmentarzysko much i pająków oraz uszczelnienia zrobione z waty. Kiedy na jakimś blogu szukałem później informacji na temat Oleska, dostrzegłem, że ktoś opisał ów zamek jako „imponującą ruinę”. Bardzo trafne określenie, bo choć budowla robi wrażenie, nietrudno jest o skojarzenie z opuszczonym zamczyskiem w którym w nocy straszą duchy. Na koniec wizyty spotykamy strażnika muzealnego. Zagaduje nas, będąc ciekawym skąd przyjechaliśmy. Okazuje się, że dobrze rozumie po polsku ponieważ dawniej pracował koło Przemyśla. Z zamkowej baszty rozglądamy się po okolicy. W pewnym momencie strażnik stwierdza: „Kiedyś mieszkali tu zgodnie Ukraińcy Polacy, Rosjanie, ale paru głupków to zniszczyło.”

Dzień później ruszamy do Drohobycza. Tym razem nasza marszrutka ma kolor niebiesko biały. Nie zmienia to faktu, ze na jej widok inspektorzy transportu drogowego i tak dostaliby niekontrolowanego ataku drgawek. Pomiędzy Lwowem, będącym naszą bazą wypadową, a celem podróży w linii prostej jest nieco ponad 50 kilometrów. Stan dróg oraz charakter naszego środka lokomocji sprawiają jednak, że przejazd z punktu A do B znów zajmuje nam jakieś 1,5 godziny. Wreszcie wysiadamy z dusznego i rozklekotanego busa.

To przemysłowe miasto ma około 70 tys. mieszkańców. Lata świetności ma już jednak za sobą. Znajduje się blisko polskiej granicy i jeśli wokół nas nie ma punktów przysłaniających widok, można stąd dostrzec przedgórze Bieszczad. Idąc w stronę centrum mijamy niezbyt ciekawe blokowiska wybudowane niegdyś dla robotników przemysłowych. W czasach przedwojennych mieszkało tu wielu Żydów, wśród nich Bruno Schulz. Mieli duży wkład w rozwój miasta. Dobrobyt zakończyło wkroczenie hitlerowców. Przebijając się przez zatłoczone targowiska, docieramy do całkiem zadbanego rynku. Nie ma tu wiele do zwiedzania, więc chwilę się rozglądamy, robimy kilka zdjęć po czym ruszamy dalej.

Nasz kolejny punkt na trasie to znajdująca się w pewnym oddaleniu od ścisłego centrum drewniana cerkiew św. Jura. W roku 2013 została wpisana na listę UNESCO. Za wstęp i możliwość fotografowania płacimy łącznie 40 hrywien co równa się kwocie niecałych sześciu złotych. Łączymy się tam z małą grupą naszych rodaków i pod opieką sympatycznej przewodniczki wchodzimy do środka. We wnętrzu jak to w cerkwi, mnóstwo pięknych ikon i malowideł. Świątynię zbudowano na miejscu, z którego wypływało święte źródełko, które jednak wyschło. Po wielu latach woda znów jednak zaczęła wypływać i to z taką siłą, że cerkiew zalało.

Po zwiedzaniu dowiadujemy się od przewodniczki, że niedaleko znajduje się kopalnia soli, którą także warto nawiedzić. Dzwoni zatem do swojej koleżanki z pytaniem czy zechciałaby nas oprowadzić. Ta, z uśmiechem na twarzy, zjawia się po kilku minutach. Trzeba bowiem zaznaczyć, że Drohobycz był dawniej potęgą jeśli chodzi o wydobycie soli oraz ropy naftowej. Surowiec ten eksportowano do różnych krajów, a dzięki temu okolica nie narzekała na niedostatek. Niestety wojna, a później stalinizm odwróciły karty. Dziś kopalnia nadal działa. Po złotych latach zostały z niej jednak smętne resztki, bardziej przypominające chylące się ku upadkowi szopy. Zastanawiamy się, dlaczego rejon ten, mając takie zasoby surowców, klepie widoczną gołym okiem biedę. Jeden z nas zadaje to pytanie przewodniczce. Wymienia wiele przyczyn, a wśród nich tą, że Rosji byłoby nie na rękę, gdyby Ukraina zaczęła znacząco rozwijać swoją gospodarkę. Po oprowadzeniu nie chce przyjąć od nas żadnej zapłaty. My jednak się na to nie godzimy i składamy się na w sumie porządną kwotę. Serdecznie się żegnamy, po czym ruszamy w swoją stronę.

Znów wraca do mnie myśl, że Ukraina to państwo o wielkim, aczkolwiek marnowanym potencjale surowcowym, rolniczym czy turystycznym. Niestety wiele czynników hamuje rozwój. Wierzę jednak w możliwość przywrócenia dobrej passy. Przybywa świadomych, młodych ludzi, którzy mieli okazję być za granicą i autentycznie zależy im na poprawie sytuacji swojego kraju. Jeśli nie braknie pozytywnych liderów zarażających swoim optymizmem, ukróci się korupcję, a bogatsze kraje i zachodni inwestorzy wykażą chęć wsparcia, Ukraina nie stanie się może drugimi Niemcami, ale ma szansę być miejscem, z którego nie trzeba będzie emigrować za pracą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

https://moimrytmem.pl/newsletter/