Miasto Spod Znaku Lwa – Lwów

            Lwów to jedno z największych miast na Ukrainie. Znajduje się około 70 kilometrów od wschodniej granicy z Polską. Miejscowość ta, licząca ponad 700 tys. mieszkańców jest ważnym węzłem transportowym i ośrodkiem przemysłu, nauki i kultury dla Europy Wschodniej.  Miasto to słynie z barwnej starówki. Niemniej barwna jest również jego historia. Założony został on w roku 1250 przez króla Rusi Daniela Halickiego. Nazwa pochodzi od imienia jego syna – Lwa. Bardzo szybko znalazło się w składzie Królestwa Polskiego. Później należało do Królestwa Węgier, następnie znów do Polski, by później znaleźć się pod okupacją austriacką, hitlerowską i radziecką.

            Przez wiele wieków czerpał siłę ze swojej wielokulturowości i wielonarodowości. W zgodzie żyli i pracowali Ukraińcy, Rosjanie, Polacy, Niemcy i Żydzi. Zwłaszcza ci ostatni w dużym stopniu przyczynili się do rozwoju miasta Lwa i do czasów II Wojny Światowej stanowili aż 1/3 społeczeństwa. Taki stan rzeczy trwał do XX wieku i zniszczony został przez wojny, narastający nacjonalizm oraz komunę. Dawniej większość mieszkańców stanowili Polacy, jako, że Lwów znajdował się w granicach Polski. Dziś polską mowę także słychać bardzo często, ale ze względu na sporą ilość turystów jacy przyjeżdżają z naszego kraju.

            Do Lwowa wybrałem się w ramach mojej wyprawy po Kresach dawnej Rzeczypospolitej. Podróż tę zaplanowałem przy okazji 100 lecia odzyskania przez  Polskę niepodległości. Pomyślałem, że rok ten to znakomita okazja, by poznać krainy, które odegrały ważną rolę w naszej historii. Ponadto nigdy nie miałem okazji odwiedzić tego rejonu świata.

            Na miejsce docieram po około 1 godzinnym locie z Wrocławia. Nie przemawiała do mnie wizja kilkunastogodzinnej podróży pociągiem lub autobusem. Stwierdziwszy, że szkoda marnować prawie całego dnia na pokonanie dystansu w jedną stronę, zarezerwowałem lot, który kosztował mnie około 100 złotych. Na miejsce wybieram się z Mateuszem. To nie tylko mój imiennik, ale i znakomite towarzystwo do wspólnych podróży i nieprzeciętny umysł komputerowy.

            Po przyjeździe swoje pierwsze kroki kierujemy na lwowski Rynek. Ze względu na dużą ilość pięknych i zabytkowych kamienic nazywano go niegdyś Florencją Północy. Co prawda nie mam porównania ponieważ nigdy nie byłem we Florencji, przyznaję jednak, że całość robi pozytywne wrażenie. Powierzchnia rynku jest całkiem spora, a stanowi ją prostokąt o wymiarach 142 x 129 metrów. Kroczę wyluzowanym tempem jednocześnie z uwagą obserwując okolicę. Przyglądam się budynkom i doceniam talent architektów i budowniczych. Każdy budynek ma wiele załomów, ozdób, a na niektórych widnieją płaskorzeźby. Wszystko to wymagało wiele pracy, a trzeba pamiętać, że dawniej nie dysponowano taką techniką jak współcześnie.

            W ubiegłych wiekach rynki pełniły funkcję handlowo – biznesową. To tutaj sprzedawano, kupowano i robiono mniejsze i większe interesy. Dzisiaj takie miejsca z reguły pełnią rolę powiedziałbym, turystyczno – gastronomiczną. Odnoszę wrażenie, że gdyby ktoś przez 365 dni w roku chciał stołować się w innej lwowskiej restauracji, nie miał by z tym kłopotu. Po płycie rynku przechadza się jakaś wycieczka. Dwie dziewczyny robią sobie selfie. Młody chłopak żywo z kimś rozmawia przez telefon. Z każdej spośród licznych tu restauracji dobiegają głośne, prowadzone w różnych językach rozmowy. Jest to też jeden z ostatnich rynków, po którym nadal kursują tramwaje. Trzeba zatem być czujnym, aby będąc zaaferowanym robieniem zdjęć nie znaleźć się nagle na kursie kolizyjnym z pojazdem szynowym.

            Jednym z najbardziej charakterystyczny budynków jest Ratusz. Ten, który stoi dziś, wybudowano w roku 1835. Jego wcześniejsza wersja istniała od XIV wieku. Jednak w 1826 roku z hukiem runęła ratuszowa wieża niszcząc dużą część budowli. W dniu wydarzenia fachowa ekipa dokonywała oględzin wieży stwierdzając, że co prawda jest ona w złym stanie, ale w najbliższym czasie nic złego nie powinno się stać. Kilka godzin później w wyniku ich decyzji zginęło 8 osób. W  tym miejscu w roku 1921 miał miejsce nieudany zamach na Józefa Piłsudskiego. Marszałek kuli szczęśliwie uniknął, ale postrzelony został jadący obok niego wojewoda Grabowski. Okazało się, że za incydentem stali ukraińscy nacjonaliści, którzy dzięki propagandzie i graniu na emocjach zyskiwali coraz więcej zwolenników.

            Obejrzawszy lwowski rynek ruszamy ku około 300 metrowemu wzniesieniu zwanemu Wysoki Zamek. Oddalamy się od ścisłego centrum, wchodzimy w nieduży, miejski las i najpierw asfaltową, a później brukowaną drogą wznosimy się na coraz wyższy pułap. Na wzgórzu swój zamek wybudował król Kazimierz Wielki. W ciągu wieków zamek był kilkukrotnie atakowany, a agresorami byli Tatarzy, Turcy i Szwedzi. Po wielu najazdach zaczął stopniowo popadać w ruinę. Dzisiaj po okazalej budowli zostały smętne resztki, otoczone budami z pamiątkami i rysownikami namawiającymi na zrobienie portretu. Pozostałe ruiny jedynie symbolicznie przypominają o dawnej wspaniałości tego miejsca.

            Mało kto z Ukraińców wie o tym, że funkcjonuje też nazwa Kopiec Unii Lubelskiej. W XIX wieku Polacy, stanowiący większość mieszkańców Lwowa, postanowili usypać w tym miejscu kopiec upamiętniający zawarcie Unii Lubelskiej. Było to dość śmiałe przedsięwzięcie biorąc pod uwagę, że tereny te były wtedy pod austriackim zaborem. Austriacy jednak byli dość tolerancyjnymi zaborcami i nie robili problemów. Tu jednak do akcji wkroczyli polscy Janusze budownictwa, którzy do usypywania kopca zaczęli korzystać z ruin dawnego zamku, mając nadzieję, że odnajdą tam ukryty rzekomo skarb. Ponadto, według historyków, budowniczowie usypując materiał, przykryli ziemią wiele cennych obiektów archeologicznych. Na samej górze, gdy spoglądam na rozległą panoramę Lwowa, widzę również wielu młodych ludzi, dla których jest to popularne miejsce spotkań. Podejrzewam, że nikt z nich nie słyszał o tej zabawnej, ale i świadczącej o bezmyślności historii.

            Patrząc na tych młodych ludzi zastanawiam się jak im się żyje. Mimo, że sytuacja polityczno – gospodarcza w ich kraju jest daleka od wzorowej, na ich twarzach nie dostrzegam smutku, a raczej entuzjazm typowy dla ludzi w ich, a więc także w moim wieku. Zgłębiam temat już po powrocie. Jedną z największych bolączek Ukrainek i Ukraińców przed 35 rokiem życia jest bezrobocie. Z tego powodu wielu z nich przenosi się ze wsi do miast.  W roku 2016 aż 70 procent młodych mieszkała w miastach. To z kolei wywołało jednak starzenie się społeczeństwa wiejskiego. Jednocześnie młodzież jest bardzo mobilna. Aż 30% było za granicą. Wielu postanawia wyruszyć na pewien czas, a czasem i na stałe do Polski i innych krajów w celu polepszenia swoich finansów czy wsparcia rodziny, która pozostała w ojczyźnie. Wystarczy przejść się ulicami dużych, ale także średnich miast by dostrzec, że takich osób jest u nas już całkiem sporo. Sytuację młodzieży komplikuje nadal nierozstrzygnięty spór z Rosją, przez który miejsce zamieszkania musiało zmienić już około 250 tys. młodych.

            Przechodząc gdzieś pomiędzy skwerem, dawną basztą, a jednym z licznych tu kościołów natrafiamy na Plac Iwana Fedorowicza. Na środku niedużego placu stoi pomnik wspomnianego gościa. Kim był Fedorowicz? Żył w XVI wieku i był promotorem kultury, drukarzem i zarządcą klasztornym. Można więc powiedzieć, że był ówczesnym społecznikiem i człowiekiem biznesu. Dziś jednak mało kto z osób będących na placu zaprząta sobie głowę jego dokonaniami. Plac ten to bowiem chyba najpopularniejszy we Lwowie pchli targ. Sprzedający pojawiają się wcześnie rano próbując robić interesy do późnego popołudnia.  W ofercie znajdziemy stare książki, przedwojenne banknoty, płyty CD (mam wątpliwości co do ich legalności), różne starocie czy elementy ubioru nawiązujące do czasów komunistycznych. Ceny tych wszystkich gadżetów są dużo niższe w porównaniu z ich polskimi odpowiednikami. Handlarze wiedzą o tym i słysząc polski język nie są skłonni do negocjacji, a zdarza się i tak, ze zawyżają ceny.  Obserwując miejsce, ludzi oraz przeglądając komunistyczny asortyment, dochodzę do wniosku, że mimo tego jak wiele zła wydarzyło się w tamtym czasie, nadal wielu starszych ludzi, ma do tego okresu pewien sentyment. Ta sama sowiecka myśl sprawiła, że znajdujący się nieopodal kościół Bożego Ciała, należący kiedyś do dominikanów a dziś będący grekokatolicki, w latach 70-tych XX wieku został zamieniony na Muzeum Religii i Ateizmu.

            Gdy zwiedzamy centrum widzimy zadbane kamienice, modne lokale i zielone skwery. Kiedy jednak zejdziemy z turystycznych szlaków i oddalimy się nieco od śródmieścia, dostrzegamy świat nieco inny. Domy stają się szare i obdrapane, na drogach coraz więcej dziur, bramy i okna wyglądają tak, jakby za chwilę miały wypaść z zawiasów. Trochę tak, jakby to, co miał zobaczyć turysta odpicowano do perfekcji, a o reszcie nie chciano głośno mówić. To pokazuje, że Lwów, jak i cała Ukraina to miejsce dużych kontrastów. Nikogo nie zaskakuje, że obok najnowszego modelu Audi może stać zaparkowana rdzewiejąca Łada. Albo to, że malownicze centra miast otaczają szare, postkomunistyczne blokowiska. Gdzie szukać przyczyny? Problem jest złożony, ale wydaje mi się, że głównymi przyczynami są: brak chęci i poczucia odpowiedzialności za wspólne dobro – postawa wypracowana przez lata komuny, działalność bogaczy, którzy zagarniają wielką część pieniędzy kosztem innych, wszechobecna korupcja i trudna sytuacja gospodarcza, pognębiana jeszcze konfliktem z Rosją.  Pensja wielu Ukraińców wystarcza dzisiaj zaledwie na podstawowe potrzeby. Poprawa sytuacji wymaga zapewne sporo pracy, ale jest możliwa. Rozpocząć ją należy jednak od wyrobienia silnego poczucia zbiorowej odpowiedzialności, co najłatwiej osiągnąć w przypadku młodych pokoleń, oraz wykorzenienia negatywnych nawyków i schematów myślowych, które pojawiły się w czasach sowieckich.

            Dawniej ważną część lwowskiego społeczeństwa stanowili Żydzi. Mieli bardzo duży wpływ na rozwój miasta. Sytuacja zmieniła się jednak w roku 1941 po wkroczeniu hitlerowców. Wyznawców religii mojżeszowej spotkały olbrzymie prześladowania, zburzono miejskie synagogi, a ludzi pozamykano w gettach i wysyłano do obozów zagłady. Wielu z nas zapewne słyszało o powstaniu w getcie warszawskim. Warto wiedzieć, że taki zryw uciśnionych ludzi miał miejsce także we Lwowie w roku 1943. Jedną ze zniszczonych przez Niemców, a później Rosjan, świątyń była Synagoga Złota Róża. Dziś zostały po niej jedynie fragmenty murów. Urządzono tam również miejsce pamięci, które prócz tego, że jest miejscem odpoczynku dla młodzieży i turystów, jest również jedną z pamiątek tego dokąd może zaprowadzić nienawiść.

            Szeroką ulicą przechodzimy obok Lwowskiego Uniwersytetu Medycznego. Dokształcanie się nie jest jednak teraz naszym celem więc zostawiamy szanowną budowlę w tyle. Wkrótce przed nami ukazują się bramy Cmentarza Łyczakowskiego. Nie jest to byle jaka nekropolia. Pochowano tu wielu ważnych osób zarówno dla narodu ukraińskiego jak i polskiego. Każdy grób to dzieło sztuki o bogatych zdobieniach, ciekawych kształtach, niejednokrotnie przyozdobione rzeźbami, których zadaniem jest kierować myśl ku życiu wiecznemu. Ten cmentarz jest jednym z największych w Europie. Powstał w XVI wieku w czasie epidemii dżumy. Zmarłych trzeba było pogrzebać, a jednocześnie uniknąć rozprzestrzeniania się choroby, dlatego wybrano miejsce gdzieś na miejskich rubieżach. Z czasem Lwów zaczął rosnąć w siłę i coraz bardziej się rozrastać. Z czasem cmentarz znalazł się w granicach miasta i w 1786 roku ustanowiono go jednym z komunalnych cmentarzy. Aż trudno uwierzyć, że jest tutaj 300 000 grobów. 

            Ważnym punktem jest Cmentarz Orląt Lwowskich. To tu pochowano niemal 3000 Polaków walczących o tereny Kresów i Wschodniej Małopolski. Wielu z nich było uczniami bądź studentami. Najmłodszy w chwili śmierci miał zaledwie 14 lat. Wśród poległych znaleźli się także cudzoziemcy, którzy postanowili przyłączyć się do walki po stronie polskiej. W jaki sposób doszło do zbrojnego konfliktu? Sprawa jest skomplikowana i na ten temat można by wiele napisać i zapewne są osoby, które umieją zrobić to lepiej niż ja, dlatego nakreślę to w sposób ogólny. Otóż po I Wojnie Światowej wschodnie tereny ponownie znalazły się w granicach Polski. Większość mieszkających tam osób było też polskiej narodowości. Sporą jednak część stanowili Ukraińcy, których można było podzielić na dwie grupy. Tych, którzy chcieli się asymilować z Polakami, dążyli do pokoju, myśląc również o tym, że w ten sposób w przyszłości mogą wypracować sobie jakąś autonomię. Druga grupa traktowała Polaków jako wrogów i nawet za cenę rozlewu krwi, chciała objąć władzę nad tym terytorium.

            Charakterystycznym elementem Cmentarza Orląt Lwoskich jest brama z dwoma lwami po obu stronach. Znajduje się na nich łaciński napis „Zawsze wierni Tobie Polsko”. Lwy zostały zdemontowane w roku 1971 przez władze komunistyczne. Gdy nastały spokojniejsze czasy cmentarz odrestaurowano, a lwy dumnie wróciły na swoje miejsce w 2015 roku.  Rok później miała zostać rozpoczęta konserwacja. Do niej jednak nie doszło ponieważ lwowska rada obwodowa stwierdziła, że obecność wielkich kotów może mieć charakter nielegalny i antyukraiński. Od tego czasu stoją zakryte drewnianymi płytami. W 2018 roku grupa kilku Polaków postanowiła wyzwolić pomnik owe dykty zrywając. Jeden z nich był jednak słabym biegaczem, dał się złapać, po czym musiał zapłacić niemałą grzywnę.

            Chociaż dzisiaj Lwów nie jest już polskim miastem, cmentarz przypomina, że miejsce to jest już stale związane z historią Polski. Ukazuje też historię młodych ludzi, których postawa już zawsze będzie inspiracją.

            Idziemy wzdłuż brukowanej ulicy. Mija nas zdezelowany autobusik zwany „marszrutką”, który wygląda tak, jakby miał się rozsypać po wjechaniu w minimalną choćby dziurę. Naszą uwagę przykuwa monumentalny budynek lwowskiej politechniki. Śmiało wchodzimy na kampus gdzie ze względu na nasz wiek, nikt nie zwraca na nas uwagi. Zbliża się późny wieczór więc studentów jest coraz mniej. Postanawiamy jednak zobaczyć budynek od środka. Okazuje się, że jest już zamknięte. Mówimy jednak strażnikowi, że chcieliśmy obejrzeć uniwersytet, jesteśmy z Polski, po czym pozwala nam samodzielnie przemierzać uczelniane gmachy i korytarze. Środek był zabytkowy i zadbany. Na ścianach powywieszano jakieś wystawki, z których jednak niewiele rozumiem. W innym miejscu powywieszano portrety naukowców, którzy poważnie spoglądają przed siebie. Choć podłogi są mocno starte, a gdzieniegdzie straszy żeliwny kaloryfer, jesteśmy pozytywnie zaskoczeni i jedynie w tutejszych toaletach czas zatrzymał się dawno temu. 

            Wychodzimy na zewnątrz, gdzie wieczór zaczął przyjemnie chłodzić. Tym razem zwracam uwagę na tabliczkę z nazwą ulicy. Zdumiewa mnie napis, który tam widzę i dla pewności aż muszę podejść bliżej. Okazuje się, że arteria przy której stoi uniwersytet to ulica Stefana Bandery. Człowiek ten był jednym z przywódców ukraińskich nacjonalistów.  Jego myśl, że o niepodległość należy walczyć wszelkimi możliwymi środkami znalazła posłuch wśród wielu Ukraińców sfrustrowanych niepokojami pierwszej połowy XX wieku. Podobno Bandera w czasie studiów nie podawał ręki kolegom, którzy nie interesowali się polityką. Trudno pojąć jak to się stało, że syn grekokatolickiego proboszcza i młodzieniec udzielający się społecznie, stał się terrorystą nienawidzącym Polaków i Ukraińców chcących żyć w zgodzie z polskim narodem. Historycy uważają, że m.in. na niego spada odpowiedzialność za mord na Wołyniu, kiedy to życie straciło wielu Polaków, ale i przedstawicieli innych narodów. Dziwi mnie, że zbrodniarza często uważa się za bohatera i osobę godną stawiania pomników czy nadawania ulicom jego imienia.

            Kolejnego dnia spotyka mnie jeszcze większe zaskoczenie.  Przed wyjazdem czytałem o znajdującej się na rynku we Lwowie knajpie Kryjivka. Można by pomyśleć, że to kolejna z licznych tu restauracji. Tak jednak nie jest, co zdradza nazwa. Miejsce nawiązuje do kryjówki ukraińskich banderowców. Nie od razu znalazłem to miejsce. Na zewnątrz nie ma żadnego szyldu, a kamienica niespecjalnie się wyróżnia. W końcu odnajduję adres, wchodzę w bramę, a kolejka która stoi w środku wskazuje, że trafiłem. Po prawej stronie widzę schody nad którymi umieszczono symbol masonów. Ja kieruje się na lewo, gdzie znajduje się wejście. Stoi przy nim facet przebrany za partyzanta, który na wejściu częstuje kieliszkiem wódki. Zwyczaj mówi, że wchodząc należy powiedzieć Slava Ukrainie. Rzeczywiście wiele osób słowa te wypowiada. Ja poczęstowawszy się wyskokowym napojem bez słowa wchodzę za jakąś grupą. Na lokal składa się kilka sal i podwórko. Ich wystrój nawiązuje do historii banderowców. Porozwieszano i poustawiano tutaj broń i amunicję (w wersji niezdatnej do użytku). Na ścianach porozwieszano zdjęcia i obrazy nawiązujące do ukraińskich bojówkarzy. W jednym z pomieszczeń urządzono sklep z pamiątkami. Na półkach i stolikach rozstawiono książki o życiu Stefana Bandery i innych nacjonalistów, a wśród kubków, breloków i koszulek można nabyć także czerwono – czarną flagę banderowców. Po raz kolejny dziwi mnie, że sporo osób pozytywnie patrzy na ugrupowanie w dużej mierze terrorystyczne, a z tego, że w brutalny sposób mordowano wiele tysięcy ludzi, robi się dziś rozrywkę budując pozytywny wizerunek odpowiedzialnych za zbrodnie. Podróżnicza rzetelność co prawda każe odwiedzić i sfotografować to miejsce, ale nie zostawiam tam ani jednej ukraińskiej hrywny.

            Gdy rozmawiam ze znajomymi o podróżach, często namawiam do tego aby odejść od utartych turystycznych szlaków, by nabrać chociaż trochę szerszej perspektywy na to jak wygląda życie zwyczajnych mieszkańców. Ostatni dzień pobytu wykorzystuję, by odwiedzić Rynek Krakowski. Jest to jedno z największych ulicznych targowisk Lwowa.  Bazar działa od 6 do 20. Nie dostrzegam tu turystów z aparatami. Staram się nie rzucać w oczy, aby nie zwrócić uwagi różnych naciągaczy, kieszonkowców i różnych przedstawicieli szemranego towarzystwa. Nikt się tutaj nie spieszy, panuje swobodna atmosfera. Przemyka facet w dresie w paski, babuszka w kolorowej chuście na głowie, para z wyładowanymi zakupami siatkami. Nie ma tutaj dam w drogich szpilkach czy delikwentów w dobrych garniturach i modnych koszulach.

            Niewiele osób zna nieprzyjemną historię tego miejsca. Przed II wojną znajdował się tutaj żydowski cmentarz. Niemcy, w myśl rozwiązania kwestii żydowskiej, cmentarz zniszczyli. Swoje dołożyli Sowieci, którzy teren wyrównali, utwardzili i założyli targ. Robiąc tu zakupy, można powiedzieć, że chodzimy po zmarłych.

            Kupić można tu najrozmaitsze towary. Podróby Adidasa, wojskowe mundury, owoce, warzywa, żywe zwierzęta, sprzęt RTV-AGD. Część straganów jest schludna i zadbana, ale nie brakuje też takich, przy których inspektor sanepidu dostałby ataku nerwicy. Obserwując ludzi  idących labiryntem stoisk zastanawia mnie, czy gdzieś tu znalazł bym takie akcesoria jak broń czy używki niekoniecznie legalne. Wtapiając się w tłum odnoszę wrażenie, że wszystko tutaj jest bardziej naturalne, mimo że czuje się, jakbym cofnął się o 20 – 30 lat. Wrażenie, że widzę prawdziwy obraz, a nie ten wykreowany przez foldery turystyczne.            

Kiedy myślami wracam do lwowskiej wyprawy, jedną z pierwszych rzeczy jakie przychodzą mi do głowy to kontrasty. W historii były momenty pełne blasku oraz momenty bolesne, o których nawet niekiedy nie chce się mówić. Idąc ulicami widzę piękne budowle i dobre samochody, by za chwilę ujrzeć wyraźne oznaki biedy. Ciekawe, że mimo tej biedy oraz tego, że tutejsze społeczeństwo nie stroni od alkoholu, nie brakuje ludzi otwartych i życzliwych, którzy gotowi są za darmo pokazać ciekawe miejsca. Są to też ludzie przywiązani do tradycyjnych wartości. Często widziałem, zarówno starszych jak i młodych robiących znak krzyża gdy mijali kościół. To coś, czego brakuje bogatym i nowoczesnym krajom. Mocno też wierzę, że mimo trudności społecznych i gospodarczych, których trudno nie zauważyć, Ukraina ma szansę wykorzystać swój potencjał i bogactwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

https://moimrytmem.pl/newsletter/