Biegiem przez Rzym – Maratona di Roma 2023

            Są takie miejsca na mapie świata, które w szczególny sposób pobudzają wyobraźnię. Napisano o nich książki, nakręcono wiele filmów, zrobiono tam miliony zdjęć. Jednym z nich jest Rzym. Zwiedzanie tego miasta to wspaniała przygoda i niezłe wyzwanie. Tym bardziej jeśli połączone jest ze startem w Maratonie Rzymskim.

            Pierwszy maraton rzymski miał miejsce w 1982 roku. To jedne z największych zawodów biegowych w Europie. Zawsze odbywają się wczesną wiosną. Start i meta znajdują się tuż przy słynnym Koloseum, a na jego trasie spotkać można zawodników z całego świata.

W drogę

            Wczesnym rankiem pewnej marcowej soboty wchodzę do terminalu lotniska Ławica w Poznaniu. Stąd już za 2 godziny wystartuje samolot, którym po kolejnych dwóch godzinach dotrę na rzymskie lotnisko Ciampino. Na miejscu wita mnie śródziemnomorska, słoneczna pogoda. W miejscu gdzie mieszkam, na taką aurę będę musiał poczekać jeszcze jakieś półtora miesiąca.

Jest wczesne popołudnie więc w pierwszej kolejności udaje się do biura zawodów aby odebrać pakiet startowy. Znajduje się ono w wielkiej hali Palazzo di Congressi. Przed nią ciągnie się kolejka niczym przed świętami do spowiedzi. Kolejka ma różnorodne rysy twarzy, kolor skóry i mówi wieloma językami. Grzecznie ustawiam się na jej końcu. Wszystko wskazuje na to, że trzeba będzie długo czekać. W ogóle mi to nie przeszkadza, bo cieszę się, że mogę tu być stojąc przed szansą zrealizowania kolejnego marzenia.

            Po godzinie oczekiwania odbieram swój pakiet startowy. Nie różni się on od innych pakietów startowych, które odbierałem w różnych miejscach Polski i Europy. Jest w nim numer startowy z chipem służącym do pomiaru czasu, pamiątkowa koszulka, jakieś batony i ulotki reklamujące lokalne biegi. Szybko przechodzę przez stoiska wystawców branży sportowej, po czy miejskim autobusem ruszam do hotelu ulokowanego blisko Watykanu.

Zagubiony numer

            Wiele słyszałem o luzackim i niedbałym podejściu Włochów do wielu spraw i właśnie miałem się o tym przekonać. Hotel znajduje się w głębi podwórza i nie widać go bezpośrednio z ulicy. Oznakowanie jest jednak tak słabe, że mija kilkanaście minut zanim odnajduję bramę, przez którą mogę wejść na jego teren. Wchodzę do pokoju. Po chwili odpoczynku zaczynam rozkładać strój i akcesoria w których zamierzam jutro wystartować. Chcę zrobić krótką relację na mojego fanpage oraz insta. W tym momencie okazuje się, że nie ma mojego numeru startowego. Przeszukuję walizkę i plecak, ale nic to nie daje. Okazuje się, że musiałem zostawić numer startowy w biurze zawodów. Pada parę brzydkich słów, chociaż na co dzień nie popieram ich stosowania. Nie mam wyboru i wracam do biura mając nadzieję, że ktoś odnalazł numer. Po niecałej godzinie znów jestem pod halą.

            Nie chcę tracić kolejnej godziny w kolejce. Podchodzę do tylnego wejścia i wyjaśniam ochroniarzowi sytuację. Ten okazuje się wyrozumiałym człowiekiem i przepuszcza mnie poza kolejnością. W miejscu gdzie odbierałem pakiet opisuję sytuację obsłudze. Ci, gdzie tylko się da, a nawet tam gdzie się nie da, zaczynają szukać zguby. Tej jednak nigdzie nie ma. Po paru minutach woła mnie wysoki Włoch i mówi, żebym poszedł za nim. Podchodzimy do dużego stolika, na którym rozłożona jest spora ilość numerków. Facet wskazuje jeden z nich. Okazuje się, że to mój. Gość, którego imienia nie znam i którego być może już więcej nie spotkam, tego dnia uratował mój tyłek. Robi się późno i na spacer malowniczymi ulicami tego dnia nie mam już co liczyć. Zjadam pizze, wypijam piwo i szykuje się do spania.

Poranek maratończyka

            O piątej rano odzywa się budzik. Sen był nieco za krótki, ale nie ma co narzekać. Zjadam lekkie śniadanie, pakuję potrzebne rzeczy i krótko po szóstej idę w stronę stacji metra. Dopiero zaczęło świtać. Miasto jest puste i nic nie zapowiada tego, że już za kilka godzin jego ulicami ruszy kilkanaście tysięcy sportowców. Jestem w miejscu gdzie powinno być wejście do metra, ale nigdzie go nie znajduję. Dostrzegam windę, która zjeżdża do dolnej stacji. Nie dość, że stacja jest słabo oznaczona, to w windzie panuje straszny syf jakby nie sprzątano tu od początku jej istnienia. Gdy wysiadam, przed sobą widzę pusty i ciemny korytarz. Wygląda jak plan filmowy thrillera. Rozglądam się i dochodzę do wniosku, że to jednak nie tu powinienem się znaleźć. Błąkając się chwilę po ponurych wnętrzach i rozglądając czy zaraz nie wyskoczy tu jakiś potwór niczym ze Scoobiego Doo, odnajduję schody. Schodzę do właściwej stacji. Wiem, że jestem w dobrym miejscu, bo dostrzegam niewielkie grono biegaczy, którzy też jadą na start.

            Po paru minutach podjeżdża metro. W środku jest już sporo ludzi. Zawsze podobała mi się ta atmosfera gdy zawodnicy wielką grupą reprezentowaną przez różne osobowości czy narody ruszają na miejsce startu. Nie trzeba wtedy ze sobą rozmawiać, ale da się wyczuć trudną do opisania jedność. Po chwili, by nastroić się na pozytywne myślenie, przystępuję do techniki wizualizacji. Zamykam oczy, wewnętrznie odcinam się od otoczenia i wyobrażam sobie przebieg zawodów.

            Wraz z nieprzebranym tłumem wysiadam na stacji w okolicach Koloseum. Korzystając ze schodów tradycyjnych zamiast ruchomych, udaje mi się minąć spore grupy ludzi. W oddali dostrzegam słynną, rzymską arenę. Budowlę postawiono około 80 roku n.e. To tu walczyli gladiatorzy, a w bezsensowny sposób życie straciło wielu ludzi.

            Staję przed bramkami przez które mogą przejść jedynie zawodnicy. Aby iść dalej należy okazać numer startowy. Sprawnie przechodzę dalej, a z odległości kilkunastu metrów dostrzegam człowieka, który wczoraj odnalazł mój numer. Nasze spojrzenia przez moment się spotykają. Bez tej niedużej karteczki z kilkoma cyferkami nie wiem jak dostałbym się na start.

Już za chwilę…

Odnajduję ciężarówkę, która ma służyć jako depozyt na rzeczy. Rozglądam się chwilę za przebieralnią. To dwa nieduże, blaszane kontenery, które gdzieś tam z oddali udało się wypatrzeć. Jest ciepło i nie pada. Wobec takiego stanu rzeczy postanawiam przebrać się na dworze. To samo robi 90% ludzi, niezależnie od ich wieku, figury czy płci. Nieraz przy okazji różnych zawodów zdarzało się, że panie przebierały się przy panach, ale nikt nigdy nie robił z tego sensacji i problemu. Jest to normalna rzecz.

Po krótkiej rozgrzewce idę na start. Z głośników dobiega muzyka i głos spikerów. To, z jaką pasją, emocjami i zaangażowaniem darli się do mikrofonu to prawdziwy fenomen i talent, który w genach mają chyba jedynie narody Południa. Kilka razy przelatuje eskadra odrzutowców, które rozpylają zielony, biały i czerwony dym tworząc na niebie efektowną flagę Italii.

Marzenia stają się rzeczywistością

Startujemy. To właśnie teraz marzenia stają się rzeczywistością. Trasa jest ciekawa, kręta i urozmaicona. Początkowe kilometry biegną przez ścisłe centrum. Nawierzchnia jest śliska i w większości brukowana, więc uważam by przypadkiem nie skręcić kostki albo nie wywalić o nierówność. Rzymskie serpentyny przebiegają zarówno przez stare jak i nowoczesne dzielnice. Malownicze krajobrazy dodają kolorytu. Od czasu do czasu zamieniam parę zdań z przypadkowymi osobami, którym dziś przyświeca ten sam cel. Mijam słynne zabytki, ale przyznam, że w ogóle tego nie rejestruję i nie pamiętam. Dopiero po powrocie do domu oglądając zdjęcia z trasy widzę, że mijałem sporo ważnych punktów na turystycznej mapie Rzymu. Myślę, że to kwestia tego, że umysł i ciało były skupione na zadaniu, które było do wykonania odcinając się mimowolnie od tego co mogło odwracać uwagę.

Punkty żywieniowe były rozmieszczone dość często, a wybór napojów i jedzenia był urozmaicony. Problemem było to, że jedzenie pojawiło się chyba dopiero około 15 kilometra. Z czymś podobnym spotkałem się kilka lat temu podczas maratonu w Atenach. Tymczasem na przebiegniętym rok wcześniej maratonie w Sztokholmie o brak jedzenia czy picia nie trzeba było się martwić już od pierwszego punktu. Kapele i dj’e dzielili się swoimi muzycznymi wizjami niemal na całej trasie. Kibiców było sporo, ale z ich strony nie odczuwałem takiego entuzjazmu jak choćby w Szwecji. Tutaj frekwencję nabijali turyści, którzy przechadzali się po mieście, co i tak czyniliby niezależnie od tego, czy dziś odbywał się maraton, czy też nie.

Biegowe strategie

Cały czas staram się biec równym, luźnym tempem. Każde 10 kilometrów trasy pokonuję w bardzo zbliżonym czasie. Zaskakuje mnie to, gdyż w poprzednich maratonach od 30 kilometra moje tempo zauważalnie się zmniejszało. Tutaj jednak nic takiego się nie dzieje. Wyobrażam sobie jak mój bieg komentują Przemysław Babiarz i Sebastian Chmara, dobrze znani polskim fanom lekkiej atletyki.

 Odczuwam coraz większe zmęczenie, ale nie mogę powiedzieć żeby dopadła mnie słynna maratońska ściana. Blisko 40 kilometra nogi zaczynają boleć. By nieco sobie ulżyć chcę zmniejszyć tempo. Po chwili wracam jednak do poprzedniego. Okazuje się, że gdy biegnę wolniej, zaczyna bardziej boleć.

Do linii mety zostaje 1500 metrów. Do mojej pamięci wracają wspomnienia treningów szybkościowych na poznańskiej Cytadeli. Wyznaczałem sobie wtedy odcinki o długości 800 lub 1600 metrów, które w kilku seriach pokonywałem jak najszybszym tempem. Skoro tyle razy byłem w stanie wytrzymać takie treningi to wiem, że i teraz, w końcówce maratonu, nie osłabnę. Z czasem 4 godzin i 34 minut osiągam finisz.  Jestem zdumiony, że udaje mi się poprawić swój osobisty rekord aż o 12 minut. Trasa była kręta, a nawierzchnia nie zawsze komfortowa dla stóp. Poza tym przygotowania przypadły na miesiące zimowe, a wtedy nie ma co ukrywać, że aura jest mniej sprzyjająca dla treningów. W dodatku do maratonu przygotowywałem się tylko 2 miesiące, gdy w przypadku poprzedniego były to 3 miesiące.

Refleksja

Rzym to bez cienia wątpliwości miejsce piękne i przyjazne gdzie ludzie są otwarci i uprzejmi. Maraton Rzymski doskonale wpisuje się w ten klimat. Mimo tego, że parę elementów zasługuje na krytykę. Brak miejsca na swobodną rozgrzewkę, symboliczne przebieralnie, prysznice ekstremalnie trudne do zlokalizowania, niedociągnięcia na punktach żywieniowych. W Sztokholmie wszystkie te kwestie były dopięte na ostatni guzik. Tu są jednak Włochy i trzeba po prostu zaakceptować lokalny styl bycia. Jestem dumny z tego, że zrealizowałem kolejny sportowy cel. Mam nadzieję, że ktoś, czytając moją relację, poczuje się zmotywowany do spełniania własnych, niekoniecznie sportowych, marzeń.

Jeden Komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

https://moimrytmem.pl/newsletter/