Tatrzańska Legenda – wyprawa na Kozi Wierch
Czarny szlak na Kozi Wierch to najprostsza trasa wiodąca na ten legendarny szczyt. Czy jednak taki wypad można polecić początkującym, czy lepiej nabrać trochę górskiego doświadczenia?
Kozi Wierch to najwyższy szczyt górski znajdujący się w całości w granicach Polski. Jego nazwa pochodzi od często wypasających się na jego południowych zboczach kozic. Pierwsze odnotowane wejście datuje się na rok 1867. Bardzo prawdopodobne jest jednak, że już wcześniej wchodzili tam pasterze i myśliwi. Góra jest częścią grani, którą przebiega Orla Perć – najtrudniejszy szlak Tatrzańskiego Parku Narodowego. Jej wysokość to 2291 m n.p.m.
Chłopięce marzenie
Gdy jeszcze chodziłem do szkoły podstawowej, któregoś lata wybrałem się z rodzicami i siostrą na wakacje w Tatry. Dla małego chłopca, ostrzyżonego prawie na łyso i chodzącego w żółtej koszulce Ronaldo, była to wielka wyprawa. Widoki i krajobrazy z jakimi nigdy wcześniej nie miałem do czynienia, robiły wrażenie. Pamiętam jak któregoś dnia moją uwagę zwróciła pocztówka z panoramą rozciągającą się z Koziego Wierchu. W wyobraźni wizualizowałem sobie jak fajnie byłoby wejść na ten szczyt. Na tamten moment znajdowało się to jednak poza moim zasięgiem.
Wiele lat później znów pojawiłem się w Tatrach. Od dzieciństwa trochę się pozmieniało, ale niezmienna, niczym karpackie szczyty, pozostała moja fryzura. Przez te wszystkie lata zawsze obcinam się niemal na łyso. Mogę też powiedzieć, że nie zmieniło się marzenie o wejściu na wspominany szczyt. Było jedynie gdzieś uśpione. Dlatego wejście na wierzchołek było jednym z celów jakie wyznaczyłem sobie podczas ostatniego górskiego wypadu.
Planowanie
Rok wcześniej miałem okazję wędrować po Beskidzie Żywieckim oraz tatrzańskich Czerwonych Wierchach. Przyszedł zatem czas, aby postawić sobie poprzeczkę nieco wyżej. Ponieważ jednak nie mam dużego doświadczenia w wysokich górach, uznałem, że najlepiej będzie, jeśli wybiorę najłatwiejszy wariant podejścia ze słynnej Doliny Pięciu Stawów.
Na tego typu wycieczkę należy przeznaczyć minimum 9 godzin. Dlatego wstaję dosyć wcześnie aby nie marnować dnia. Trzeba pamiętać też o tym, że jest wrzesień więc długie, jasne wieczory skończyły się jakiś czas temu. Trasa rozpoczyna się od parkingu w Palenicy Białczańskiej. Docieram tam zadbanym, klimatyzowanym busem. Cena za przejazd jest nieco droższa niż standardowa, ale nie przeszkadza mi to, ponieważ nie muszę jechać dusznym i śmierdzącym gratem, tak jak to było ostatnim razem. W drodze towarzyszą mi Kasia, Kleju i Chudzik, z którymi na tydzień wybrałem się w Tatry.
Palenica to popularny punkt startowy nad Morskie Oko i do Doliny Pięciu Stawów. Parking kosztuje 30 zł za cały dzień, więc opłaca się on jedynie gdy podróżujemy większą ilością osób. Poza tym miejsce należy rezerwować przez internet i to ze sporym wyprzedzeniem. Rezerwacja taka jest zatem pewną loterią. Co bowiem zrobić, jeśli rezerwujemy miejsce 2-3 tygodnie wcześniej, chcąc wybrać się w wyższe partie gór, a w dzień wyprawy okaże się, że warunki są mocno niesprzyjające?
Ceprostrada
Początkowy etap to asfaltowa droga prowadząca do Morskiego Oka. Czasami można spotkać się z jej żartobliwą nazwą – ceprostrada. Tak jak na autostradzie spotkać można najrozmaitszych kierowców i różnego typu samochody, tak tutaj obserwuję całą plejadę polskiej turystyki. Są tacy, których ubiór i zachowanie pokazują solidne przygotowanie do wędrówki i warunków. Są rodziny z dziećmi. Śmiejąca się ze wszystkiego młodzież i powoli maszerujący seniorzy. Są i tacy, którzy maszerują do najbliższego schroniska napić się piwa, by wieczorem udać się na przeładowane ludźmi, sklepami i restauracjami zakopiańskie Krupówki.
Krótki czas później docieramy do zespołu wodospadów nazywanych Wodogrzmotami Mickiewicza. Dźwięk żywiołowo spływającej wody słychać już z daleka. Stoję kilka minut i podziwiam jej siłę. Tutaj można zadać sobie pytanie skąd w nazwie Mickiewicz. Co prawda to znany poeta, jednak w żaden sposób nie da się go powiązać z Tatrami. Otóż nazwę tą nadano, by upamiętnić fakt sprowadzenia doczesnych szczątków pisarza na Wawel. Czy był to dobry pomysł, czy raczej przerost formy nad treścią, nie oceniam, ale sama nazwa przyjęła się bardzo dobrze.
Kontrola czasu
Odbijamy w prawo i zielonym szlakiem idziemy ostro w górę przez las. Niedawne opady powodują, że miejscami pokonać trzeba błoto i kałuże. Dzięki dobrym butom nie jest to jednak kłopot. Idziemy wzdłuż malowniczego potoku Roztoka. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Tutaj wychodzi tendencja Chudzika do robienia częstych, nieco długich przerw w celu napicia się i kontemplacji widoków. Jak sam mówi, na wakacjach nie chce się spieszyć. Tymczasem by zrealizować dzisiejsze założenie, trzeba kontrolować czas. Słońce nie wisi na widnokręgu w nieskończoność. Wiem też, że myślenie „jeszcze jest czas” często się nie sprawdza i niekiedy powoduje niebyt miłe niespodzianki.
Ponieważ nasz przyjaciel chce jeszcze bardziej zjednoczyć się z krajobrazem, ruszamy dalej własnym tempem, a jako kolejny punkt zbiórki ustalamy wodospad Wielka Siklawa. Ten najwyższy w Polsce wodospad ma 65 metrów wysokości. Mgiełka z mikroskopijnych kropelek niesie się dość daleko, przez co w powietrzu wyraźnie czuć wilgoć. Sporo ludzi schodzi ze szlaku i podchodzi jak najbliżej do wodospadu. Nie jestem przekonany czy to dobry pomysł. Skały są mokre, a więc śliskie. Turyści zamiast być poniesionymi niezwykłymi widokami, mogą zostać poniesieni przez nurt rzeki.
Pogoda jest nieco problematyczna jeśli chodzi o temperaturę. Gdy świeci słońce, robi się niemal upalnie. Gdy nadlecą chmury lub wejdzie się do cienia, robi się z kolei dość chłodno. Niekiedy trzeba więc co kilkanaście minut zakładać lub ściągać bluzę. Czekamy na ostatniego z naszej grupy Chudzika. Po dłuższym czasie dociera do nas. Na jego twarzy maluje się zmęczenie. Narzeka też na ból nogi jaki trapi go od jakiegoś czasu. Nie jestem zatem zdziwiony, gdy stwierdza, że odpuszcza wejście na Kozi Wierch. Również Kleju i Kasia decydują się na własne tempo, a decyzję o wejściu zostawiają sobie na później. Ustalamy zatem czas i miejsce kolejnej zbiórki jakim jest schronisko przy Dolinie Pięciu Stawów. Od tego momentu ruszam moim rytmem. Chcąc zejść ze szlaku, a przynajmniej wrócić na asfalt do Morskiego Oka zanim zrobi się ciemno, nie ma co czekać.
Dolina Pięciu Stawów
Szybko osiągam kolejny etap jakim jest wspomniana dolina. Stoję przy brzegu Wielkiego Stawu Polskiego. Jego głębokość to około 80 metrów, a powierzchnia to 34 hektary. Niewiele mniej niż teren zajmowany przez Państwo Watykańskie. Miejsce to daje możliwość wyboru różnych kierunków. Można ruszyć ku Przełęczy Krzyżne, Zawratowi czy Szpiglasowemu Wierchowi, gdzie miałem okazję być rok temu. Po kilkunastu minutach dostrzegam rozwidlenie, na którym skręcam w prawo by czarnym szlakiem dotrzeć na wierzchołek góry.
Turystów jest tu zdecydowanie mniej. Lasy zostały zastąpione przez bardziej otwarte przestrzenie. Jeziora w dolinie otoczone są po obu stronach wysokimi ścianami górskich wierzchołków. Rozpoczynam główne podejście. Drogowskaz sugeruje, że czas przejścia wynosi półtorej godziny. Początkowo, poprzez trawiaste zbocze, trasa łagodnie pnie się w górę. Spoglądam na widoczny w całości, trapezowaty masyw. Czeka mnie jeszcze długa trasa.
Na czarnym szlaku
Ponieważ wchodzę od strony południowej, słońce mocno przygrzewa. Początkowo idę dość wygodnymi „schodami” z ułożonych tutaj kamieni. Szybko nabieram wysokości, a gdy się obracam, mam coraz pełniejszy widok na Dolinę Pięciu Stawów. Po chwili dostrzegam również szczyty słowackiej części Tatr Wysokich. Droga robi się coraz bardziej stroma i zaczyna wieść zakosami. Wokół dostrzegam coraz więcej głazów i masywnych bloków skalnych. Zauważam, że na tym etapie wszyscy zaczynają schodzić, a w górę idę tylko ja. Zastanawia mnie, czy nie wchodzę zbyt późno. Jest jednak dopiero wpół do drugiej po południu, a pogoda jest stabilna.
Po paru minutach widzę, że daleko za mną, jak i przede mną są i tacy, którzy zmierzają w tym samym kierunku co ja. Dodatkowo mam wyraźnie lepsze tempo, co dodaje mi poczucia pewności. Teraz jednak muszę je zmodyfikować. Zwalniam, a po chwili natrafiam na sporą trudność w postaci kiepskich oznaczeń na szlaku. Zastanawiam się co autor miał na myśli. Ruszam, ale po chwili okazuje się, ze szlak biegnie gdzie indziej. Wycofuje się, uważnie stawiając kroki. Stromizna jest coraz większa. Tak jak przepaści, które rozciągają się pode mną. Z tego co widzę, na tym fragmencie każdy turysta idzie nieco innym wariantem. Ważne, że nikt nie leci w dół.
Ze względu na duże bloki skalne i kąt nachylenia, coraz częściej pomagam sobie rękoma. Czytałem kiedyś na jednym z popularniejszych portali o Tatrach, że z trasą po której idę, poradzą sobie także osoby początkujące. Osobiście mam inne zdanie na ten temat. Kto ma lęk przestrzeni, pod koniec trasy na pewno nie będzie czuł się bezpiecznie. Bez podstawowego obycia w górach, lepiej się tu nie wybierać. Nawet ja, choć mam dobrą kondycję i lubię wyzwania, natrafiam tu na fragmenty wymagające fizycznie, ale i psychicznie.
Dotknąć Orlej Perci
W końcowym fragmencie szlak łączy się z Orlą Percią. Dla mnie fragment ten jest najbardziej wymagający. Nawet nie ze względów kondycyjnych, ale dlatego, że trzeba mierzyć się z dużą wysokością i widokiem przepaści. Tutaj warto być wysoce skoncentrowanym. Z drugiej strony jest to jej najłatwiejszy fragment więc nie jest to żaden wielki wyczyn. Chwilę później ostrożnie docieram na szczyt. Odpoczywam dłuższą chwilę i cieszę się szeroką, wysokogórską panoramą. Po północnej stronie szczytu frunie pas chmur, który skutecznie zasłania widok. Południowa strona jest jednak dobrze widoczna. Fruną też chmury, które z górskich dolin pną się ku szczytowi. Przychodzi mi na myśl, że jeśli te kłęby pary wodnej szczelnie otoczą górę, przyjdzie mi schodzić w gęstej mgle, co może nie być zbyt bezpieczne. Po kilku jednak chwilach mocny wiatr je przegania.
W tym momencie Tatry, a nawet dalsze tereny, mam jak na dłoni. Wyraźnie widzę inne zacne szczyty jak Świnica czy Kościelec. Będący w pewnym oddaleniu Giewont wydaje się być niewielką górą. Jego wierzchołek znajduje się teraz około 400 metrów niżej niż ja. Spoglądam na dobrze stąd widoczne fragmenty Orlej Perci. Nawet z odległości widać, że to wymagająca droga. Uczciwie przyznaję, że na ten moment jest ona poza moimi możliwościami.
Królestwo Orłów
Prócz mnie na górze jest jeszcze kilkunastu turystów. Panuje cisza charakterystyczna dla wysokich pasm. Niekiedy można usłyszeć niosące się echem piski przelatujących gdzieś w pobliżu orłów. Jestem teraz w ich domu. Ze zdziwieniem obserwuję jednak małego wróbla, który na moment przysiadł obok mnie. Co tak wysoko robi niewielki ptak, dla którego nie jest to naturalne środowisko? Jednak w jeszcze większe zdumienie wprawia mnie jeden pan, który właśnie wszedł. Zdumienie to ma jednak negatywny wydźwięk. Zaraz po zatrzymaniu się, wyciąga z plecaka puszkę z piwem i pociąga pierwszy łyk, a po nim kolejne. Oczywiście nie widzę niczego złego w skosztowaniu zacnego trunku na łagodnej i łatwej trasie lub podczas odpoczynku w schronisku. Tutaj jednak jesteśmy w miejscu, które wymaga wysokiej koncentracji, koordynacji i równowagi.
Po jakichś 20 minutach uznaję, ze czas wracać. Z Koziego Wierchu można udać się w stronę Granatów. Jest to jednak bardzo trudny wariant. Dlatego schodzę tą samą drogą, którą wszedłem na górę. Zaczyna robić się chłodno, więc wyciągam z plecaka czarną kurtkę i ciepłą czapkę. Pamiętam o tym, że ostatni fragment przed szczytem był dość trudny, dlatego widząc grupę młodych ludzi, którzy również zaczynają schodzić, postanawiam do nich dołączyć. Choć ich tempo jest nieco słabsze, to jeśli jest taka możliwość, bardziej niebezpieczne momenty warto przejść z innymi. Jest to pomocne szczególnie w miejscu, gdzie szlak staje się słabo oznaczony.
Gospodarze góry
Zejście w dół przebiega sprawnie. Po chwili dostrzegamy kozicę, która spokojnie skubie sobie wysokogórską trawkę. W ogóle nie przejmuje się turystami. Musi widywać ich niemal codziennie. Góralskie opowieści o tym, skąd wzięła się nazwa góry, pokrywają się zatem z rzeczywistością. Gdy szlak przechodzi w łatwiejszą sekcję, wracam do swojego tempa i zostawiam towarzyszy w tyle. Całość drogi powrotnej do podnóża góry zajmuje mi niecałe półtorej godziny. Jest po godzinie 16, więc mam jeszcze jakieś 3 godziny słońca, które jednak coraz częściej chowa się za chmurami i masywami górskimi. Czas dotrzeć do schroniska, gdzie umówiłem się z Kasią, Klejem i Chudzikiem którzy od dłuższego czasu siedzą tu i popijają herbatę. Choć niektórzy chcieliby jeszcze posiedzieć, widząc, że słońce jest coraz niżej, delikatnie sugeruję że pora już wracać.
Mimo ponad 10 godzin na nogach i pewnego zmęczenia, czuje się dobrze. Po powrocie do Zakopanego czas zatem usiąść przy dobrym piwie i cieszyć się z udanej przygody, która od dłuższego czasu zarysowywała się w mojej głowie. Moim zdaniem nie jest to góra dla początkujących. Nie należy jednak robić z igły widły. Choć fragment szlaku biegł Orlą Percią, nie jest to trasa zarezerwowana dla wybitnych wyczynowców, którzy każdą wolną chwilę spędzają w wysokich górach. Ważne jest zdroworozsądkowe podejście i wcześniejsze przygotowanie. Mam nadzieję, że opis szlaku na Kozi Wierch będzie dla Was przydatny Z pewnością warto zrealizować ten cel w swoim górskim portfolio.