Marsaxlokk – portowe targowisko
Są takie miejsca w których zatrzymał się czas. Jedno z nich znajduje się na słonecznej Malcie.
Niedzielny targ
Marsaxlokk to niewielka miejscowość znajdująca się na południowo – wschodnim wybrzeżu Malty. Miasteczko o powierzchni niecałych 5 km2 jest zamieszkiwane przez około 3,6 tys. mieszkańców. Jest to również jeden z największych naturalnych portów tego niewielkiego kraju, będąc ważnym ośrodkiem handlowym tego rejonu Morza Śródziemnego. Gdy dzisiaj w porcie załatwia się różne interesy, a wszelkiego rodzaju towary są przemieszczane z lewa na prawo i na odwrót, myślę sobie, że trochę podobnie musiało to wyglądać wiele wieków temu. Dawniej bowiem była to znana wioska rybacka. Zapewne kupowano tu wiele produktów i darów morza, a kupcy dobijali targów.
Nazwa wywodzi się od dwóch słów. Marsa – czyli port, oraz Xlokk – co oznacza południowo – wschodni, gorący wiatr często nawiedzający to miejsce. Na statku zakotwiczonym niedaleko wybrzeża tego niepozornego miasteczka Michaił Gorbaczow i George Bush podpisali dokument oficjalnie kończący okres zimnej wojny. Podobnie jak niegdyś był to ośrodek handlu owocami morza, podobnie ma to miejsce w czasach współczesnych. W każdą niedzielę przy arterii ciągnącej się wzdłuż morskiego brzegu odbywa się targ, który tłumnie przyciąga zarówno turystów jak i tubylców. Jednych od drugich bardzo szybko można odróżnić. Typowy turysta idzie wolnym krokiem, kręci głową w każdym możliwym kierunku i co chwila chwyta po aparat lub telefon. Lokalni mieszkańcy przychodzą tu tak samo jak my do sklepu. Wchodzą, załatwiają co trzeba i wracają do swoich spraw.
Po śniadaniu, w słoneczne przedpołudnie wsiadam do biało – zielonego autobusu lokalnej komunikacji, aby na własne oczy zobaczyć to miejsce. Mimo niedzieli na ulicach panuje spory ruch, a autobus kilka razy zmuszony jest do tego, aby stanąć w korku. Tutejszy ruch uliczny wszystkich traktuje na równi. Przez taki sam tłok musi przebijać się zarówno kierowca czerwonego Ferrari, które właśnie mnie minęło, jak i starego, wyblakłego grata marki, której nie jestem w stanie odgadnąć. Na dworze robi się coraz cieplej i gdyby nie dobra klimatyzacja autobus stałby się duszną i gorącą metalową puszką. Po pewnym czasie za oknem coraz częściej dostrzegam morskie zatoki, w których woda odbija słoneczne promienie. To znak, że jestem coraz bliżej docelowego miejsca. W końcu autobus, minąwszy miasteczka, wsie, pola uprawne, zatrzymuje się na docelowym przystanku. Sięgnięcie po mapę lub zapytanie kogoś o drogę okazuje się zbędne. Większość ludzi rusza w kierunku targu, więc tym samym kierunkiem podążam także i ja.
Handlowy zgiełk
Niejednokrotnie czytałem relacje dawnych jak i bardziej współczesnych podróżników, którzy opisywali miejskie targi w różnych, nieraz bardzo egzotycznych miejscach świata. Przyznam, że wnikając w to miejsce, coraz bardziej czuje się jak bohater jednej z takich opowieści. Przed sobą dostrzegam promenadę wypełnioną kolorowymi straganami oferującymi najrozmaitsze produkty. Nieopodal przycumowane są rybackie łodzie, które cierpliwie czekają na dzień w którym znów wyruszą na połów. Daleko na horyzoncie majaczą wielkie statki handlowe płynące do któregoś ze śródziemnomorskich portów.
Słynny maltański bazar ciągnie się przez wiele set metrów. Kupić można tu mnóstwo różnorodnych produktów. Na jednym straganie dostrzegam wielką ilość ryb, których nazw nawet nie znam, ośmiornic, krewetek i innych podwodnych form życia. Kawałek dalej ktoś rozłożył owoce i warzywa. W innym miejscu artykuły gospodarstwa domowego i zabawki. Po drugiej stronie jakaś chińska tandeta. Co prawda nie decyduje się na zakup produktów spożywczych, wnioskuje jednak, że te muszą być dobrej jakości. Świadczy o tym to, że na targu regularnie zaopatrują się lokalni restauratorzy.
Rybackie tradycje
Gwar, pieniądze i towary przechodzące z rąk do rąk, kolory i zapachy, restauracje i otaczające to miejsce piaskowe budynki o architekturze częściowo wywodzącej się z krajów arabskich, sprawiają, że czuje się niczym w krajach Orientu o których czytałem w relacjach obieżyświatów. Decyduje się jednak na odejście od tego zgiełku i kieruję się bliżej nabrzeża, gdzie jest już nieco spokojniej. Chcę bowiem przyjrzeć się kolorowym łodziom zwanym luzzu, których konstrukcja ma wielowiekową historię.
Po raz pierwszy pojawiły się za czasów Fenicjan, którzy słynęli z tego, że byli wyśmienitymi żeglarzami. Ich wygląd na przestrzeni wieków niespecjalnie uległ zmianie. To dlatego, że ich projekt, dzięki podwójnie wzmocnionemu kadłubowi, okazał się niezwykle wytrzymały i odporny na rozmaite niekorzystne warunki jakie czasami fundują morza. Poza tym, jak widać, wyspiarze doszli do wniosku, że nie ma sensu ulepszać czegoś, co już jest bardzo dobre. Część z nich wykorzystuje się w celach turystycznych, jednak w większości nadal przydają się do połowu ryb. Jako napęd nie służą już jednak żagle czy wiosła, a silniki mechaniczne. Jednym z ulubionych zajęć tutejszych mieszkańców jest remontowanie i upiększanie swoich łodzi. Na tę czynność potrafią poświęcić wiele godzin, podobnie zresztą jak na przesiadywanie w tawernach i restauracjach ze swoimi znajomymi. To dlatego łodzie przykuwają uwagę swoimi jaskrawymi kolorami, mocno kontrastując ze znajdującymi się na brzegu budynkami, które są w jednolitym, piaskowym kolorze. Na wielu z nich rybacy dodatkowo malują oko Horusa, które dawniej według tradycji miało zapewniać pomyślność podczas połowów.
Są jeszcze takie miejsca, w których się zatrzymał, a na pewno wyraźnie zwolnił. Co prawda nie odrzucają one nowoczesności, ale jednocześnie nie zachłysnęły się wszechobecnym postępem. Jednym z takich punktów na mapie świata jest Marsaxlokk. Na targu wszystko odbywa się trochę jak przed setkami lat. Sprzedaje się tu owoce morza, które są poławiane z łodzi luzzu, które wyglądają tak, jak wyglądały przed wiekami. Maltańczycy znają wartość swojej tradycji. To dobrze, bo dzięki temu, w dzisiejszym pędzącym świecie, nadal pamiętają o tym, kim są.